Lot do Porto, powrót z Faro. Bardziej banalnie już się nie dało. Ale co poradzę, że trafiły się idealne bilety, w idealnym terminie, w idealnej cenie? Zakładając dość optymistycznie, że Ryanair nie odwoła nam lotów w sezonie największych strajków, spokojnie można było uznać to za początek całkiem rozsądnej przygody.
“To miasto wygląda jak twój kibel!” – tak brzmiało wielkie otwarcie naszego wyjazdu. Rzeczywiście, kiedy rok temu urządzałam łazienkę, miałam straszną fazę na kafelki w stylu azulejos. I gdyby nie te azulejos, Porto wyglądałoby pewnie tak, jak przeciętne włoskie miasto (czytaj: ładnie, ale niezbyt ciekawie). No a tak płytki robią klimat, miasto może się podobać. Dzisiaj trochę pomarudzę, no ale ostatnio były same zachwyty – chyba musi być jakaś równowaga?
Bo przecież nie mogłabym tego nie napisać na samym początku: Porto piękne, ale Porto zapchane. I już wiecie mniej więcej, o czym będzie ten post. Tak jak Włochy są wydmuszką turystyczną na mapie Europy, Tajlandia na mapie Azji, tak Porto na mapie Portugalii. Pojechałoby się znowu do takiego Yozgat, pojechałoby się do Kiszyniowa, myślę, po raz kolejny oglądając czerwone autobusy bez dachu z napisem Porto City Tour, przemykające hucznie ulicami miasta. Identyczne są w Rzymie, w Berlinie, w Paryżu. Nie lubię takich miejsc, ale co zrobić? Jak już jestem, to przecież pozwiedzam.
Kuchnia Portugalii to albo ryby, albo fast foody. Czyli ogólnie nic dla mnie, ale jak już raz próbujemy wina Porto w Porto, to nie chcemy już potem pić żadnego innego. Chodzimy, pytamy, sprawdzamy – ale nigdy później nie trafiamy już na coś tak dobrego. Portugalskie zwyczaje kawiarniane to również absolutny zachwyt. Śniadanie jemy w domu tylko pierwszego dnia – każdy kolejny zaczynamy już od herbaty i pastel de nata. Już do samego końca na widok pastelarii serca biją nam szybciej, jedząc domowe kanapki z szynką – tęsknimy.
Notabene, godzin otwarcia knajp w Portugalii nie ogarniesz – jeszcze nigdy tyle razy nie pocałowałam klamki, próbując gdzieś zjeść lunch. W ten sposób postanawiam nie szukać już więcej rekomendacji i tak oto odkrywam, że najlepsze knajpki w Portugalii to te bez nazwy, bez adresu (a jeśli nie najlepsze, to przynajmniej otwarte!).
No i czas na mój ulubiony cykl: najbardziej przereklamowane miejsca. Chyba zrobię z tego kiedyś jakąś serię, a w Porto można by spokojnie nakręcić cały odcinek. Zacznijmy od Majestic Cafe. Oczywiście, jest to absolutne must see według każdego internetowego przewodnika. W rzeczywistości to ciasna kawiarnia z przeciętnym wystrojem, absurdalnymi cenami i równie absurdalną kolejką przed wejściem. Serio, czy w erze blogów nadal trzeba jeszcze polecać takie atrakcje? Idziemy dalej – księgarnia Lello, 5 euro za wejście? Nawet jeśli ładna, to, na Boga – to jest sklep. Ogrody Kryształowe – ok, mogą się podobać. Pod warunkiem, że nigdy nie było się w Łazienkach Królewskich.
Nie zrozumcie mnie źle – jeśli komuś podobają się te miejsca, no to okej. Nie oszukujmy się tylko, że są takie must see. Nie są. Chodzę więc raczej po kawiarenkach, robię im zdjęcia z zewnątrz, od środka. No, jest ładnie. Chyba w końcu gdzieś tam pomału zaczyna mi się udzielać klimat: ostrzę zęby na Lizbonę.